Obrazy z pamięci (1)
Moja rodzina zamieszkała na Osiedlu Warszawskim w roku 1934, po przeprowadzce z Chwaliszewa, w poszukiwaniu świeżego powietrza. Zamieszkaliśmy przy ulicy Warszawskiej pod numerem 147, w domu, którego właścicielkami były siostry Nogaj. Ponieważ ojciec był robotnikiem w elektrowni miejskiej, zarabiał niewiele, wiec było nas stać tylko na jeden duży pokój bez kuchni, ale z balkonem. Ulica Warszawska była wtedy wysadzona dwoma rzędami pięknych klonów, a jezdnia wybrukowana czarną, bazaltową kostką. Jak zbliżał się samochód, to cała dzieciarnia z okolicy biegła oglądać tą rzadką osobliwość. Niektóre ulice miały już twarde nawierzchnie i krawężniki, z wyjątkiem ulic peryferyjnych, jak np. ul Inowrocławska, Mogileńska, Pusta czy Goplańska. Mieszkańcy Osiedla, pomimo że mieszkali w granicach administracyjnych miasta Poznania, to jednak stanowili pewną odrębność. Jak się jechało do innej dzielnicy miasta, to mówiło się „jadę do miasta”, a nie np. na Wildę czy Jeżyce. Przyczyna leżała chyba w dużym, nie zabudowanym terenie, dzielącym Osiedle od zwartej zabudowy miasta.
Codziennie, przed południem, przed domami zatrzymywał się malowany na biało wóz konny mleczarza. W tylnej części wozu były dwa mosiężne krany: jeden z mlekiem, drugi z maślanką, śmietanę woźnica nalewał z bańki. Mleczarz zapraszał mieszkańców donośnym, błyszczącym dzwonem, umocowanym przy wozie. Podobnie rozprowadzał swoje pieczywo piekarz.
Po drugiej stronie ulicy Warszawskiej, (południowej) na dużym polu rosło żyto lub ziemniaki. Jesienią stały ogromne stogi i puszczało się na ściernisku latawce, zwane wtedy drachetami. Przy samej ulicy stało zaledwie kilka domów. Naprzeciw nas w drewnianym, parterowym domku, okolonym drzewami, mieszkała pani Bobowska z córkami i synem. Jedna z córek, Irena inwalidka, zginęła bohatersko wraz z kilkunastoma kolegami, w 1942 roku, w berlińskim więzieniu Moabit, za przynależność do tajnej organizacji niepodległościowej.
Nieco dalej na wschód stała kuźnia, gdzie przez cały dzień podkuwano konie i zakładano stalowe obręcze na drewniane koła wozów. Przy skrzyżowaniu Warszawskiej z ul. Mogileńską, pp. Konieczni w swoim domu, prowadzili sklep spożywczy, tzw. kolonialkę. Można tam było kupić wszystko, łącznie z naftą do lamp, kostkami MAGGI i śledziami z beczki. Zbiornik z naftą i beczka ze śledziami w każdym sklepie spożywczym były zawsze usytuowane w pobliżu drzwi wejściowych, ze względu na ostry zapach. Między kuźnią a kolonialką, przy końcu lata, ustawiano dość pokaźnych rozmiarów motorową karuzelę i czółna-wahadła. Do zabawy przygrywała katarynka. Ostatni obraz karuzeli jaki mi się utrwalił, to początek września 1939. Karuzela stała w bezruchu. Niemców jeszcze nie było, Wojska Polskiego już nie było, nikt się karuzelą nie interesował. Za skrzyżowaniem z ulicą Mogileńską, stał już tylko dom drożnika Kaczmarka i zaraz za sosnowym lasem parterowy budynek – wartownia, gdzie przez bramę wejściową, strzeżoną przez wartownika, droga wiodła na teren jednostki wojskowej.
Obok naszego domu, przy skrzyżowaniu z ul. Słupecką, mieszkał przyszły doktor medycyny, specjalista od chorób nerek , Bartkowiak. W budynku po drugiej stronie naszego domu, wynajmował mieszkanie inż. Dickman, chyba dyrektor techniczny w zakładach Cegielskiego, przy ul. Krańcowej. Żona Dickmana zginęła tragicznie w czasie działań wojennych w 1945 roku. Nieco dalej, za skrzyżowaniem z ul. Łowicką, był sklep, albo jak się wtedy mówiło skład „Zgoda spółka z o.o”, dokąd mama wysyłała mnie po „pół funta cukru i chleb komyśniak”. Najwięcej ciekawości wzbudzały we mnie owe tajemnicze litery „z o.o.”, o tym co one znaczą dowiedziałem się chyba dopiero po wojnie. W sklepie tym podczas okupacji pracował, młody chłopiec, przyszły wybitny zawodnik i trener w zapasach, Józef Moczyński. Był on po chamsku traktowany przez niemieckiego Treuhändera sklepu. Byłem świadkiem jak go bił i kopał.
Domy między ul. Toruńską a Krańcową miały w większości charakterystyczne, spadziste dachy, pokryte dużymi, kwadratowymi płytkami z jakiegoś minerału (łupek?). Przy ul. Swarzędzkiej, jedyną na Osiedlu aptekę prowadził pan Grochowina, a po przeciwnej stronie ulicy strzygł włosy w swoim zakładzie fryzjerskim pan Matuszak. Przy skrzyżowaniu z ul. Witkowską, przyjmował w swoim gabinecie pacjentów dr Taczak, lekarz Ubezpieczalni Społecznej. Służył on Polakom również w czasie niemieckiej okupacji.
Jak na dość małą dzielnicę miasta, było czynnych kilka sklepów mięsnych, jak np. Chmielewski, przy ul. Warszawskiej, Wieczorek, przy ul. Słupeckiej i Zarębski.
Na przedłużeniu ulicy Łowickiej, po południowej stronie ulicy Warszawskiej, była tylko droga polna, zwana wtedy „drogą do sióstr” (dzisiejsza ul. Łomżyńska), wiodąca do gospodarstwa rolnego, prowadzonego przez siostry zakonne. W połowie tej drogi stał drewniany kiosk z warzywami i owocami, które sprzedawała „panna Basia”, świecka pracownica gospodarstwa. Czasem można było tam zastać poważną siostrę Apolonię. Była ona chyba kierowniczką całości zakładu. Siostra ta od czasu do czasu egzaminowała mnie z czytania tekstów zawartych w reklamach takich jak. „Radion sam pierze” czy „Cukier krzepi” .Gospodarstwo to zaopatrywało w warzywa i owoce szpital Przemienienia Pańskiego, przy ul. Długiej. Siostry zakonne miały także dużą kaplicę, przy ulicy Czekalskie, do której część mieszkańców Osiedla chodziła na niedzielną mszę. (cdn)
Stefan Lamęcki